Cztery grzechy właścicieli barów - artykuł sponsorowany

Cztery grzechy właścicieli barów - artykuł sponsorowany

Bar, pub czy inna knajpa to biznes jak każdy. Jak w każdym biznesie istotne są dwie strony pewnej tabelki. Po jednej z nich widnieje słowo przychody,a po drugiej wydatki. Kto nie chce wylądować na bruku, stara się by cyferki po obu stronach przynajmniej się równoważyły. Dotyczy to również właścicieli barów. Ci, starając się o równowagę tabelkową, posuwają się do różnych „chwytów marketingowych”, które nazywać można tylko jednym słowem: Grzech! Oto najczęstsze z popełnianych grzechów.

Chrzczone piwo

Pierwszy i najcięższy grzech, w zasadzie nie do odpokutowania. Bo jak odpokutować zbrodnię na ludzkości? Jak wytłumaczyć biednemu, spragnionemu człekowi, który przez cały, upalny dzień zapierdzielał w robocie, że jego zamówione i wyczekiwane złociste, zupełnie nie jest złociste... Że w zasadzie kolor ma blado-żółty, a widokiem i smakiem przypomina szczyny?

Szczyny, nie szczyny, zapłaciłeś – wypijasz. Ale podświadomie już szykujesz się na rewolucję. Na pierwszy ogień pójdzie żołądek i wątroba, później trzustka i wszystkie kubeczki smakowe, które nie umarły od piwa zmieszanego ze spuszczaną z kibla wodą. Kiedy później idziesz się odlać, Twój sik, którego się właśnie pozbywasz do złudzenia przypomina to, co przed chwilą wypiłeś. Wtedy na pytanie o ulubione piwo, na pewno nie odpowiesz: „następne!”.

Mało tego. Nie dość że piwko zmieszane z wodą i smakujące szczynami, to jeszcze w cenie „dą periniją” rocznik siedemdziesiąty czwarty. Dyszka za piwko w centrum dużych miast to nie rzadkość. „To wyjątkowe piwo”, „Takie tylko u nas”, „Specjalnie warzone” bla bla bla. Później zachodzić do sklepu osiedlowego i widzisz to samo „specjalnie warzone” w cenie specjalnie niezawyżonej, czyli max 3-4 zety, za pełną smaku butelkę. Jakby powiedział Bronisław Komorowski: „Morzna? Morzna!”

Kiepskie żarcie

W dobrym barze, oprócz dobrego piwa powinno być dobre gastro. Bo jak człowiek popije, to głodnieje. A że po kolejnych dolewkach coraz trudniej wstać od stołu, to i żarcie powinno przyjść samo...w miarę możliwości. Wolimy raczej unikać sytuacji w stylu: „Ten kurczak jest bardzo świeży”, „Widzę, właśnie spierdzielił z talerza! Poproszę jednak nieco bardziej wypieczonego.”.

W wielu barach gastronomie traktuje się po macoszemu. Jest, bo ma być, a jak komuś się nie podoba – tam są drzwi! Mające niewiele wspólnego z formułą „nasz klient – nasz pan” podejście, prowadzi do absurdu. Robimy kijowe żarcie, bo jak nie będzie nikomu smakowało, to nie trzeba będzie się z tym pieprzyć. Perpetum mobile! Jak zrobić, żeby nikt nie powiedział że robisz do dupy żarcie? Nie robić go wcale!

Choć trzeba przyznać, że czasem lepiej wcale, niż źle. Zamawiając niektóre potrawy, sami prosimy się o kłopoty. Zapiekanka? Bułka o smaku papieru toaletowego, trzy wiórki sera na krzyż i odrobina Tortexu „do smaku”. „Jakiego smaku?” myślisz sobie, gdy po zjedzeniu Twój żołądek zaczyna wydawać dziwne, bulgoczące odgłosy, a Ty panicznie próbujesz sobie przypomnieć gdzie jest najbliższy kibel. Suche jak papier pierożki? Kebab o smaku psa zmielonego z budą? Hmm, chyba przejdę na dietę.

Otchłań piekieł, czyli ubikacja

Wkraczamy na bardzo grząski teren, w wielu przypadkach dosłownie! Kible w barach to często mroczne rewiry, w które nie zapuszczasz się, jeśli naprawdę nie musisz. Zwykle gdy już trzeba się tam wybrać, robi się to na wdechu, starając się w ogóle nie oddychać. Szybki sik i powrót do stolika. Mycie rąk? Raczej nie, zwłaszcza, że umywalka wygląda jak zastępczy pisuar.

Można zrozumieć, że niektórzy klienci za kwestię honoru, uważają obsikanie jak największej powierzchni, która zupełnie nie jest do tego przeznaczona, czyli np. na ściany, drzwi, czy „tego pedała w rurkach”, ale można chyba od czasu do czasu tam posprzątać? Domyślamy się, że to praca w ciężkich warunkach, porównywalnych do wygaszania reaktora w Czernobylu, ale w niesprzątanym kiblu aż prosi się o zorganizowanie imprezy pod tytułem Urynalia.

Mecze przerywane przez smutnych panów i policję

Wielu z nas lubi wybrać się do baru na mecz. Bo znajomi, bo piwko (chrzczone), bo żarcie (niesmaczne), bo na stadion za daleko, albo się nie chce. Istotną częścią oglądania takiego meczu, jest możliwość zobaczenia go od początku do końca. W końcu po to tu przyszliśmy. Niestety nie zawsze jest tak różowo, a w niektórych przypadkach obejrzenie meczu od pierwszej do ostatniej minuty jest tzw. towarem luksusowym i nie każdy może dostąpić tego zaszczytu. Zwłaszcza, gdy do baru wpadają smutni panowie w towarzystwie policji i zawijają dekoder.

O co chodzi? O odpowiednie licencje, w których właścicielom barów zdarza się zapomnieć. Podobno czasem zapominają przypadkiem, ale kto by w to wierzył. Jak było wspomniane na początku, biznes jest biznes i cyferki po stronie przychody i wydatki muszą się zgadzać. Stąd też w niektórych barach puszczają kodowaną telewizję, korzystając z licencji indywidualnej, przeznaczonej do użytku w domu. Do odtwarzania publicznego potrzebna jest licencja na takie właśnie odtwarzanie. Czasami się zastanawiamy, czy właściciele barów o tym nie wiedzą, czy zwyczajnie nie chcą wiedzieć, żeby zaoszczędzić każdego miesiąca parę stówek. Niestety kończy się to średnio przyjemnie, w najgorszym wypadku nawet karą więzienia. Tak sobie myślimy, że pójść siedzieć, za kilka stówek miesięcznie to już grzech największy!

Komentarze

Dodaj komentarz
do góry więcej wersja klasyczna
Wiadomości (utwórz nową)
Brak nieprzeczytanych wiadomości